W życiu czasem już tak jest, że coś nam nie wyjdzie. Złe decyzje zdarzają się także producentom sprzętu fotograficznego. Wkraczając w nową dekadę mamy niemal idealną okazję do podsumowania tego, co działo się przez ostatnie 10 lat. Na dobry początek, zastanówmy się nad tym, co w świecie fotografii nie wyszło w tym okresie – tak w zakresie sprzętu, jak i trendów, które nie wypaliły. Poznajcie 4 fotograficzne porażki minionej dekady, które najbardziej zapadły mi w pamięć.
- Yashica Y35
Yashica Y35 to wybitny przykład tego, że nie wszystko, co na crowdfundingowych platformach święci sukces jest godne zakupu. Choć twórcy kampanii na Kickstarterze mówili o sobie tak, jak gdyby mieli być żywą japońską spółką, która w 2005 roku zakończyła oficjalnie swoją działalność. Faktyczna nazwa spółki odpowiedzialnej za zło w postaci Y35 to 100 Enterprises International Group Company Limited – i choć do tej nazwy nie przyznawali się głośno na Kickstarterze to już bez ogródek przyznawali się do swojej lokalizacji w Hong Kongu. Za to na stronie 100 Enterprises już chętnie wspominają o marce Yashica – oficjalnie prawa do nazwy kupili w 2015 roku. I tylko tyle mają wspólnego z legendarną marką…
Y35 miała być cyfrowym aparatem z niemal analogową duszą – bez wyświetlacza, a do tego na „film”. A dokładnie kartridż pod uroczą nazwą digiFilm. I miało to działać tak, jakby aparat miał z tego tajemniczego obiektu wczytać ustawienia – a to monochromatyczne zdjęcia, a to sepia, większe lub mniejsze ziarno… ogólnie symulacja filmu zamknięta w plastikowej obudowie. Szkoda tylko, że w środku siedziało coś, co nawet nie mogłoby przypominać układu wartego więcej niż 5zł, a kosztowało (i kosztuje w sklepie producenta) ponad 75 zł. Sam aparat z podstawowymi „filmami” kosztował 150$, a pierwsi użytkownicy licznie donosili o błędach w działaniu jak gaszenie się aparatu przy naciśnięciu spustu migawki. I ku rozczarowaniu wielu, pod obiecującym widocznym na zdjęciach kampanii „obiektywem” krył się zdecydowanie mniej imponujący element…
Tak oto pewna spółka z Hong Kongu dotrzymała słowa danego w kampanii „expect the unexpected” wobec niemal 7000 osób, które łącznie zapewniły producentowi przychód w wysokości około 1,3 miliona dolarów. I z pewnością nikt z kupujących nie spodziewał się, że zostaną tak boleśnie wykiwane.
W 2019 spółka ponownie spróbowała sił na Kickstarterze. Tym razem pod marką Yashica oferowali 35mm negatywy. Wielu pewnie zapamiętało bolesne doświadczenia związane z pierwszym produktem – kampania zakończyła się sumą nieco ponad 70 tys. zł od zaledwie 318 użytkowników Kickstartera.
- Meyer Optik Görlitz
To kolejna legenda, którą chciano wskrzecić na Kickstarterze i Indiegogo. Tym razem szkła były naprawdę z wyższej półki cenowej. Flagowy Nocturnus został wyceniony na 3000 $. Użytkownicy mieli jednak spore zastrzeżenia co do jakości wykonania tego szkła i otrzymywanego przy jego użyciu obrazu, któremu daleko było do legendarnego poziomu dawnego Meyer Optik Görlitz. Jak się okazało Net SE, bo tak nazwał się nowy właściciel marki, postanowiło jedynie rebrandować szkła innych producentów. Między wierszami spółka przyznała się do tej haniebnej praktyki, jednak nigdy nie wyjawiła, jakie szkła zostały użyte. Nic jednak nie może stanąć na przeszkodzie wielu oszukanym uczestnikom kampanii. I tak oto wyceniony tak wysoko Nocturunus okazał się być (najprawdopodobniej) przebranym Mitakon Zhongyi Speedmaster 50mm F0.95 wartym… 849 $! Jak widać, w świetle retro optyki, lepiej odnaleźć oryginalne szkła. Spółka w swoich kampaniach odwołała się jeszcze do kilku historycznie znanych szkieł, z Biotarem na czele. Trudno jednak oczekiwać, by którekolwiek z nich naprawdę było warte swojej ceny. Za to kampania nowego Biotara natchnęła mnie do upolowania oryginalnej wersji z 17 listkami przysłony. I tutaj naprawdę jest w czym się zakochać!
Co ciekawsze, krótko po realizacji swojej ostatniej kampanii spółka upadła z hukiem. I to zanim zdążyła dostarczyć ostatni sfinansowany na Kickstarterze produkt… Trudno zatem o bardziej wyraźny przykład rynkowej wpadki dekady.
- Google Clips, Front Row i cały ten #lifelog…
Lata 2017 – 2019 obfitowały w wiele podbicia serc tych, którzy gotowi są wrzucić na insta zdjęcie każdego swojego posiłku. Aparaty, których zadaniem miało być samodzielne tworzenie historii naszego życia pojawiały się kilkakrotnie. Wątpię, aby ktokolwiek z Was pamiętał o takich wybrykach fotograficznego przemysłu jak Front Row. Ledwo kilka miesięcy po nim ten sam pomysł próbował wprowadzić w życie Google. Google Clips miał być ciut tańszy i o wiele lepiej wbił mi się w pamięć, bo ze świecą szukać gorzej wykonanej kampanii produktowej. Sam produkt powinien na stałe zagościć w historii marketingu w dziale „jak się nie reklamować”. Część z Was może pamiętać moją krótką recenzję tej jakże nieudanej kampanii. Niedługo trzeba było czekać, by Google ogłosił zamknięcie projektu. 2019 rok był końcem sprzedaży Clips’a. Dla tych, którzy zdążyli zakupić to kwadratowe rozczarowanie Google zapewni wsparcie do czasu wygaśnięcia gwarancji.
Wszystkie #lifeloging’owe urządzenia łączy jednak jeden wspólny mianownik – nikłe zainteresowanie konsumentów. Może to znak, że jednak nie zwariowaliśmy aż tak bardzo, żeby wierzyć, że ktoś zdrowy na ciele i umyśle naprawdę chciałby śledzić nasze życie w wersji przekraczającej 5 zdjęć na dobę. A może to tylko kwestia braku stabilizacji obrazu rejestrowanego w ramach wideo przez kamerę dyndającą nam na szyi… Jak sądzicie?
W 2010 roku wielu żywiło liczne nadzieje w zakresie rozwoju technologii 3D i jej stałej obecności w naszym życiu codziennym. Fujifilm chciał dołożyć swoje trzy grosze do rozwoju tej gałęzi. Fujifilm Finepix Read 3D W3 bazował na tej samej logice, co dawne fotoplastykony – dwa, przesunięte względem siebie obrazy już dawno dawały naszemu mózgowi złudzenie 3D. Tym razem nie trzeba było jednak stosować żadnych okularów i innych dodatków, by zobaczyć większą głębię. Ekran próbował wykonać całą pracę sam. I owszem, może i było czuć, że ta trójwymiarowość obrazu gdzieś tam się rodzi pod naszymi palcami, jednak rozwiązaniu temu było daleko do ideału. Każdy, komu pokazałam ten aparat podzielał jedno odczucie – tryb 3D potwornie męczył oczy. Oczywiście, można było go w dowolnej chwili wyłączyć, aby nieco łatwiej było nam przeglądać zdjęcia.
Drugi problem, to fakt, że 3D działało poprawnie tylko dla zdjęć… w poziomie. Pionowe kadrowanie kompletnie mijało się z celem, gdyż wówczas obrazy rejestrowane przez obiektywy były przesunięte względem siebie w pionie, a to nie tak działa ta sztuczka. Trzeci i chyba największy kłopot, na jaki napotkał aparat Fujifilm to kiepska dostępność rozwiązań w zakresie postprodukcji i dalszego wykorzystania materiału. Nawet telewizory 3D jednak nie podbiły naszych salonów na stałe, ekrany reklamowe na ulicach nadal są 2D… W tej rzeczywistości Finepix Real 3D W3 po prostu nie miał szans.
A czy Wy macie swoich kandydatów na fotograficzną porażkę dekady? Podzielcie się swoimi typami w komentarzach!